PODZIEL SIĘ

Jak zostać magistrem prawa bez klasycznej pracy magisterskiej? O publikacji naukowej zamiast magisterki i wpływie inflacji pieniądza na prawo karne z Pawłem Marcinem Dudkiem, magistrem prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Mikołaj Małecki.

Mikołaj Małecki: Jest Pan magistrem prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale nie napisał Pan ani nie bronił klasycznej pracy magisterskiej…

Paweł Marcin Dudek: Mając napisany artykuł zdecydowałem się zaproponować go jako pracę magisterską i został on przyjęty.

M.M.: Pana pracą magisterską był artykuł opublikowany w czasopiśmie naukowym z listy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jak do tego doszło?

P.M.D.: Kilka lat temu Parlament Studentów RP zaproponował nowelizację Prawa o Szkolnictwie Wyższym, która byłaby odpowiedzią na kwestię związaną z rozwojem naukowym studentów i absolwentów. Część ze studentów, którzy planują dalszy rozwój naukowy z jednej strony wkłada mnóstwo wysiłku i czasu w swoją pracę dyplomową, a z drugiej nie może pokazać światu efektów swojej pracy w postaci publikacji – zwarta praca magisterska nie za bardzo nadaje się do wydania. Często więc ci sami studenci, aby jednak opublikować swoje wyniki, jeszcze raz brali na warsztat swój temat po to, aby sporządzić artykuł naukowy. Była to więc podwójna praca.

Według autorów tej regulacji opublikowany artykuł w periodyku naukowym, który przeszedł przez sito zewnętrznej, ślepej recenzji, powinien spełniać z naddatkiem kryteria kunsztu badawczego w formie i treści, jaki powinien posiadać oraz przedstawić absolwent uczelni wyższej. Ponadto można zauważyć, że to artykuły liczą się w dorobku naukowym, pomagają uzyskiwać stypendia lub granty, albo w ogóle są probierzem branym pod uwagę przy rekrutacji na studia trzeciego stopnia.

„Wyliczenie, jaką formę może przybrać praca magisterska, jest przykładowe, stąd też pracą może być np. praca zbiorowa”.

M.M.: Pozwala na to art. 167a Prawa o szkolnictwie wyższym: „Pracę dyplomową może stanowić w szczególności praca pisemna, opublikowany artykuł (…)”. Ale w praktyce przepis jest kompletnie martwy. Jest Pan jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym magistrem w historii Wydziału Prawa i Administracji UJ, który skorzystał z tej ścieżki. Wiązały się z tym jakieś problemy?

P.M.D.: Taką formę przygotowania pracy dyplomowej stosowano już na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, choć tam, o ile mi wiadomo, pisano glosy. Ale to też wymagająca forma, więc dlaczego nie. Choć oczywiście w kategoriach ewaluacyjnych glosa klasyfikowana jest jako artykuł, czyli wychodzi na to samo – więc w Gdańsku byli szybsi. Na innych wydziałach studenci piszą programy czy konstruują roboty, więc myślę, że dość koherentnym rozwiązaniem jest dozwolenie, aby obronić artykuł jako pracę dyplomową w dziedzinie, w której upublicznienie dokonuje się poprzez czasopismo naukowe.

Co prawda w poprzednim stanie prawnym, moim zdaniem, też dopuszczalna była taka forma przygotowania pracy dyplomowej. Natomiast wygrywało przywiązanie do formy (jednolitej pracy zwartej) niż do samej treści. Warto zauważyć, że wyliczenie, jaką formę może przybrać praca, jest przykładowe, stąd też pracą może być np. praca zbiorowa. Taką pracę dyplomową bronili Koleżanki i Koledzy z seminarium w Katedrze Prawa Karnego (na formę pracy zbiorowej, w której można wyodrębnić indywidualną pracę poszczególnych autorów, już od lat zezwala regulamin studiów w UJ).

„Od wysłania artykułu na adres redakcji do jego publikacji minęło prawie szesnaście miesięcy”.

M.M.: Promotor Pana pracy nie sprzeciwiał się odstąpieniu od utartego schematu zdobywania tytułu? Nie namawiał Pana do pisania klasycznej magisterki?

P.M.D.: Wręcz przeciwnie. Uczęszczałem na seminarium w Katedrze Teorii Prawa prowadzone przez Profesora Gizberta-Studnickiego i Profesora Płeszkę. Początkiem ostatniego roku uzbroiłem się w wyciąg z ustawy i zaproponowałem podczas konsultacji swój opublikowany już wcześniej artykuł jako pracę dyplomową. Obaj Profesorowie byli od początku bardzo pozytywnie nastawieni do takiego pomysłu na pracę.

Jak wspomniałem, sam pomysł ma mocne oparcie w ustawie, natomiast taki koncept został również początkiem roku akademickiego przedstawiony Pani Dziekan do zaopiniowania (i podobno też był dyskutowany przez kolegium dziekańskie). Pani Dziekan Iwańska nie wyraziła sprzeciwu. Co prawda, formalnie to promotor i recenzent mają decydujący głos co do akceptacji lub odrzucenia prac, natomiast pomyśleliśmy, że jednak lepiej nikogo nie zaskakiwać. Jeszcze ktoś nie wydałby mi dyplomu, i co wtedy? (śmiech)

M.M.: Byłby Pan skłonny zachęcać obecnych studentów do wybrania tego sposobu uzyskania tytułu magistra nauk prawnych? Czy może jest to ścieżka ryzykowna?

P.M.D.: Na swoim pierwszym kierunku nie napisałem ani jednego artykułu  – o naukowych nie wspominając. Myślę, że to pomysły poszukują nas, a nie na odwrót. Na pewno warto pochylić się nad kwestiami, które budzą ciekawość badawczą.

„Chyba każdy autor ma na swoim koncie odrzucenie lub zwrot artykułu do istotnej poprawy”.

Z wyborem pracy dyplomowej w formie opublikowanego artykułu wiąże się kilka ryzyk. Pierwszym jest długość procesu redakcyjnego. W moim przypadku od wysłania artykułu na adres e-mailowy redakcji do jego publikacji minęło prawie szesnaście miesięcy. To ponad rok akademicki i na to student nie ma żadnego wpływu, nie mówiąc o czasie poświęconym na prace koncepcyjne, czytanie, dyskusje. I sam proces pisania. Po drugie: to się nie zawsze udaje. Chyba każdy autor ma na swoim koncie odrzucenie lub zwrot artykułu do istotnej poprawy. Natomiast czas odpowiedzi recenzenta również z taką tylko wiadomością może wynosić kilkanaście tygodni.

Dlatego, moim zdaniem, jeżeli studentowi uda się napisać i opublikować w trakcie studiów taki artykuł, to jest to świetna forma. Natomiast nastawienie się, że artykuł napisany w trakcie seminarium na piątym roku zostanie wydany przed planowanym regulaminowo końcem studiów, to dość optymistyczne założenie. Mogę dodać, z perspektywy czasu, że w czasie swojego pierwszego kierunku nie byłem chyba przygotowany do mierzenia się z artykułami.

„Ściągnąłem dane do arkusza kalkulacyjnego, trochę policzyłem. Pierwsze wyniki okazały się bardzo ciekawe”.

M.M.: „Inflacja pieniądza a prawo karne”- o tym tekście mówimy. Artykuł ukazał się w 2014 r. w „Państwie i Prawie”. Jaka była historia jego napisania?

Okładka miesięcznika „Państwo i Prawo”

P.M.D.: Problem, na który zwróciłem uwagę wydawał mi się marginalny i na pewno już gdzieś rozwiązany. Jednak im bardziej szukałem odpowiedzi w literaturze, tym bardziej jej tam nie było. Postanowiłem przygotować zarys problemu i propozycje jego rozwiązania w formie abstraktu do kwalifikacji na lokalną konferencję. Wydawało mi się, że tylko dzięki Opatrzności mój referat o bizantyjskim tytule przeszedł przez sito recenzentów. Oczywiście, abstrakt wysłałem w ostatni dzień, jakimś cudem uprzednio spotykając w piątek po południu Profesora Andrzeja Zolla, który zdecydował się go zaakceptować opatrując tekst swoim podpisem.

M.M.: Na pewno coś zainspirowało Pana do zajęcia się tym tematem…

P.M.D.: Na początku zdziwiła mnie kwota 200 000 zł i 1 000 000 zł wpisana „na sztywno” w kodeks karny (znamię znacznej i wielkiej wartości mienia ze słowniczka ustawowego). Potem wielkość grzywny. W międzyczasie przeczytałem artykuł w codziennej gazecie o planie zwiększenia kwoty oddzielającej wykroczenie od przestępstwa z ówczesnych 250 zł do 1000 zł. I tak też postanowiłem zwrócić na to uwagę.

Nawet dyskutowałem o tym ze swoim Promotorem na Uniwersytecie Ekonomicznym, który zdopingował mnie wtedy do prac. Ściągnąłem dane do arkusza kalkulacyjnego, trochę policzyłem. Pierwsze wyniki okazały się bardzo ciekawe. Zrobiłem kilka wykresów, ubrałem to w prezentację i tak uzbrojony poszedłem na konferencję.

„Czytelnię na Olszewskiego otwierano na pół gwizdka, więc biegałem to na WPiA, to na UEK, a gdy już wszystko pozamykano, pisałem w Bibliotece Wojewódzkiej na Rajskiej”.

Samo pisanie artykułu nastąpiło kwartał później. Oczywiście połowy konceptów pozapominałem, więc pisanie przebiegało ciężko. Nadto były wakacje. Było ciepło – czterdziestostopniowy lipiec. Oczywiście czytelnię na Olszewskiego otwierano tylko na pół gwizdka. I tak biegałem to na WPiA, to doczytywałem ciekawe książki ekonomiczne w bibliotece na Uniwersytecie Ekonomicznym, a gdy już wszystko pozamykano, to pisałem w czytelni biblioteki wojewódzkiej na Rajskiej w Krakowie. Chwała moim rodzicom, że nie dociekali, w jak bezproduktywny sposób trwonię ich pieniądze w wakacje (śmiech). Samo pisanie zajęło prawie miesiąc.

M.M.: Wybrał Pan „Państwo i Prawo”, czasopismo prawnicze z górnej półki.

P.M.D.: Jak spadać to z wysokiego konia.

M.M.: Postawił Pan w swoim artykule kilka interesujących tez. Z Pana opracowania wynika, że tekst kodeksu karnego słabo przystaje do zmieniającej się rzeczywistości ekonomicznej. Inflacja pieniądze powoduje, że te same 100 zł z biegiem czasu traci na wartości, ale kodeks karny nie reaguje na te zmiany.

P.M.D.: Moim zdaniem takie definiowanie pojęć jest dalece nieścisłe. Uważam, że z powodu zmiany siły nabywczej pieniądza definiowanie pojęć określających typy karalne w terminach wartości nominalnych pieniądza stoi w sprzeczności z funkcją gwarancyjną prawa karnego, czyli wymaganiem jak najprecyzyjniejszego określenia znamion. W realiach rynkowych wartość pieniądza zmienia się w kolejnych jednostkach czasu w sposób trudny do oszacowania ex ante, dlatego realne znamiona typów zmieniają się poza zakresem kontroli ustawodawcy.

Podobnie z nawiązką – jej górny pułap z roku na rok pozwala naprawić coraz mniejszą realnie szkodę, a więc traci ona zadaną jej funkcję kompensacyjną. Podobnie sytuacja się ma sytuacja z górną stawką dzienną grzywny. Określona nominalnie w 1997 r. realnie staje się z czasem coraz mniej dotkliwa, czyli prawo karne zatraca w tym miejscu swoją funkcję represyjną.

„Represyjność systemu prawa istotnie się zaostrzyła w gruncie rzeczy bez żadnej ingerencji ustawodawcy”.

M.M.: Problemem była także granica przepołowienia dzieląca kradzież przestępną i wykroczeniową – gdy pisał Pan swój artykuł, wynosiła ona równo 250 zł i nie zmieniała się od 1997 r. Dowodził Pan, że doprowadziło to do niekontrolowanej kryminalizacji wielu zachowań.

P.M.D.: Ten problem bardzo przystępnie można przedstawić posiłkując się kilkoma obliczeniami. Dzieląc kwotę 250 zł przez wskaźnik inflacji z 1998 r., czyli z okresu, gdy wchodził w życie obecny Kodeks karny, otrzymujemy 224 zł. Dokonując dla otrzymanej kwoty kolejno tej samej czynności przez wszystkie lata, gdy mieliśmy granicę sztywną, po 15 latach otrzymujemy wartość 133 zł. Oznacza to, że już w 2013 r., chyba wbrew intencji ustawodawcy, granica pomiędzy wykroczeniami a przestępstwami przeciwko mieniu przebiegała na poziomie wartości nominalnej rzeczy równej 133 zł z roku 1998 r.

Możemy więc wyprowadzić wniosek, iż represyjność systemu prawa istotnie się zaostrzyła, bez w gruncie rzeczy żadnej ingerencji ustawodawcy. Aby zachować realną wartość 250 zł należałoby to sukcesywnie aktualizować. Dokonując tego w oparciu o wskaźnik inflacji, po 15 latach otrzymalibyśmy wartość cezury na poziomie 470 zł dla 2013 r.

M.M.: Czy aktualne rozwiązanie uzależniające granicę przepołowienia od jednej czwartej wartości minimalnego wynagrodzenia uważa Pan za prawidłowe?

Paweł Marcin Dudek

P.M.D.: Tak zdefiniowana granica moim zdaniem jest adekwatnym rozwiązaniem, gdyż wzrost minimalnego wynagrodzenia w Polsce jest silnie skorelowany ze spadkiem wartości pieniądza w kraju, czyli ogólnym wzrostem cen. To pewien model, od którego miejscami zdarzają się odchylenia, jednak lokalne odchylenia nie falsyfikują takiego paradygmatu. Wydaje mi się jednak, że to rozwiązanie podczas wprowadzania do systemu prawa obarczone zostało dwiema wadliwościami: jedną o naturze ekonomicznej, drugą o naturze prawno-temporalnej.

Po pierwsze nominalny „punkt startowy” został określony daleko od uprzedniej granicy. Przeskok z 250 zł na 400 zł, czyli o 60 % „z dnia na dzień” to jednak bardzo istotna różnica, która spotkała się ze społeczną krytyką. Wydaje mi się, że adekwatne byłoby określenie punktu początkowego 250 zł jako ułamka minimalnego wynagrodzenia (czyli w 2013 r. ok. 15%) i aktualizowanie cezury co rok od tego punktu. Chociaż, jak mówiłem, kwota nominalna ponad 400 zł zbliżałaby nas do realnej granicy przepołowienia z 1997 r.

„Nie jesteśmy w zakresie zastosowania żadnej reguły intertemporalnej, ponieważ liczby zmieniły się tylko nominalne”.

M.M. Druga wada to, jak Pan twierdzi, problem intertemporalny. Co tu nie gra?

P.M.D.: Ustawodawca nie wypowiedział się wprost o zagadnieniach intertemporalnych co do zdarzeń pod rządami nowej, czyli aktualizującej się rok do roku ustawy – w noweli wypowiedział się jedynie co do czynów dokonanych pod rządami „sztywnej granicy”, a sądzonymi pod ustawą nową.

Pozostając w nurcie ekonomicznej analizy prawa przyjmujemy założenie, że poruszamy się w pewnym modelu odwzorowującym rzeczywistość społeczną, w której siła nabywcza pieniądza może spadać. Termin „jedna czwarta minimalnego wynagrodzenia” w zeszłym roku i termin „jedna czwarta minimalnego wynagrodzenia” dla kolejnego roku opisuje taką samą realnie wartość mienia, pomimo iż nominalnie te wartości się różnią (np. 425 zł w 2014 r. versus 462,50 zł w 2016 r.).

Jest więc zupełnie jasne, że nie jesteśmy w zakresie zastosowania żadnej reguły intertemporalnej, gdyż realnie do żadnej zmiany tej ustawy nie doszło, ponieważ liczby zmieniły się tylko nominalne. Ustawy te są takie same, gdyż ich znamiona są identyczne, a jedynie „brzmienie” zostało dostosowane do zmienionych realiów. Jeszcze dobitniej mówiąc, zmiana nominalna zostaje przeprowadzona dlatego, by dobro prawne było chronione w kolejnych latach dokładnie w taki sam sposób.

„Relewantna dla wartości mienia z 2014 r. jest cezura z tego właśnie roku”.

M.M.: Co z tym wszystkim ma zrobić sąd?

P.M.D.: Skoro mamy tożsame dobro prawne i tożsamy sposób ataku na nie, to wydaje mi się, iż sąd orzekając w 2017 r. o kradzieży rzeczy wartości 450 zł dokonanej w 2014 r. nie powinien subsumować takiego czynu jako wykroczenia, ale jako przestępstwo, gdyż relewantna dla wartości mienia z 2014 r. jest cezura z tego właśnie, 2014 roku. Późniejsze aktualizowanie samej cezury bez aktualizowania wartości mienia (co byłoby metodologicznie bardzo skomplikowane) prowadzi do – parafrazując klasyka – „pomieszania systemów walutowych”.

Rozmawiał Mikołaj Małecki
Foto: P.M.D. & KIPK

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz treść komentarza
Wpisz tutaj swoje imię

2 × jeden =